Adrian Chwietczuk wystartował w najbardziej malowniczej rundzie na świecie. Był to ważny krok w jego rajdowej karierze. Wyścig nie poszedł jednak po jego myśli.
Na środku Atlantyku, w połowie drogi między Lizboną a Nowym Jorkiem, po raz 55. rozpoczął się Rajd Azorów. Lokalizacja na wulkanicznej wyspie São Miguel oraz niesamowite krajobrazy powodują, że jest jedną z najbardziej spektakularnych i malowniczych rund w kalendarzu Rajdowych Mistrzostw Europy. Niestety dla załogi Adriana Chwietczuk ten wyścig zakończył się już dziś.
– Rajdem Azorów zacząłem nowy rozdział mojego rajdowego życia. Wydawało mi się, że coś tam już wiem o szutrach, ale tutejsze trasy nie mają nic wspólnego z moim dotychczasowym doświadczeniem na luźnej nawierzchni. Nie można ich porównać do zawodów w Polsce, Estonii czy na Litwie. Odcinki są wręcz magiczne, a obrazy za oknem zmieniają się z każdym kilometrem – od widoku na ocean lub jezioro po jazdę jak w dżungli. Trudno to opisać. Krajobraz jest mocno dynamiczny, podobnie jak cała trasa. Jazda zakręt w zakręt i to na wąskich odcinkach. Bardzo techniczne próby, otoczone wysokimi skałami. Po prostu nie ma miejsca na błąd czy dekoncentrację. Przyleciałem na środek Atlantyku po doświadczenie i naukę jazdy wolnych, krętych odcinków. To doskonałe zawody do wyjścia poza strefę komfortu i znane sobie specyfiki szutrów. Mam wsparcie Jarka, świetny samochód dostarczony przez Hołowczyc Racing, wyśmienitych inżynierów i mechaników. Na testach wykonaliśmy dużą pracę nad ustawieniem i wydaje mi się, że pod tym względem jesteśmy dobrze przygotowani. Teraz trzeba to „tylko” zebrać w całość i pojechać bezbłędnie, aby osiągnąć swój kolejny cel, czyli wjechać na metę Rajdu Azorów – tak mówił Adrian Chwietczuk przed startem.
Na swoim profilu na Facebooku poinformował, że Azory „pokonały” go z wynikiem 2:0. Auto jest rozwalone, jednak załodze nic się nie stało.
– Tempo było słabe. Na 1 średnio, 2 lepiej ale nie wyszło – przyznał Chwietczuk w komentarzu.