5.1 C
Olsztyn
niedziela, 22 grudnia, 2024
reklama

Julia Marcell: Twórczość, która mnie fascynuje, jest niebezpieczna (wywiad)

WiadomościJulia Marcell: Twórczość, która mnie fascynuje, jest niebezpieczna (wywiad)

Najbardziej fascynującym rodzajem twórczości jest ta, w której jest jakieś niebezpieczeństwo. Możesz się na tym kompletnie wywalić, możesz stworzyć coś, co nie ma żadnego sensu, ale to daje radość tworzenia – powiedziała Julia Marcell, pochodząca z Olsztyna piosenkarka i kompozytorka.

Widzimy się w samym środku twojej trasy koncertowej z płytą „Skull Echo”. Z jakim spotykasz się odbiorem?

Julia Marcell: Dostaliśmy dużo pozytywnych recenzji, ale najbardziej cieszy mnie, że słuchacze piszą o niej w osobisty i emocjonalny sposób. To taka płyta „do wewnątrz”, mocno introwertyczna – i widzę, że komunikuje się z ludźmi.

Jest chyba bardziej osobistą płytą niż poprzednie.

J.M.: Wszystko, co robię, wynika z mieszanki moich doświadczeń, pomysłów i różnych osobistych inspiracji, więc jest to proces bardzo organiczny. Na pewno staram się być na tej płycie szczera – nie ma tu wymyślania postaci. Wszystko dzieje się w kontekście filmu, nad którym pracuję, i którego płyta jest częścią, ale płyta sama w sobie jest nie o postaciach, ale o uczuciach i emocjach – i tutaj staram się być jak najbardziej otwarta, pisać o tym, co sama czuję.

Jak ta muzyka powstawała? Od początku wiedziałaś, że robisz ją do filmu?

J.M.: Muzyka powstała spontanicznie, z potrzeby serca. To było po długim okresie, kiedy nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, byłam zmęczona życiem w trasie – chciałam odpocząć i spróbować czegoś nowego. Musiałam odłożyć muzykę na półkę, żeby później do niej wrócić i poczuć jej głód. I już po pierwszej piosence, która powstała, zakiełkował we mnie pomysł, że to brzmi jak soundtrack do filmu science fiction, który sama chciałabym nakręcić.

I przeszłaś od słów do czynów.

J.M.: Wiem, że to był szaleńczy pomysł, ale już za późno, żeby się wycofać (śmiech). Strasznie się z tego cieszę. Zawsze moim marzeniem było, żeby reżyserować filmy i opowiadać historie.

Właściwie opowiadałaś je, tylko innymi środkami.

J.M.: Muzyce w ogóle blisko jest do filmu. Łączy je osadzenie w czasie, tempo jest bardzo ważne. Tak jak muzyka płynie, rozwija się, podąża w różne strony, zabiera słuchacza w jakąś podróż – tak samo film.

A kiedy piszesz muzykę, to jak projektujesz sobie swojego słuchacza?

J.M.: W ogóle nie myślę o słuchaczu. To jest proces mocno samotniczy i nie wyobrażam sobie wtedy, ani kto mógłby się tym zainteresować, ani komu mogłoby się to podobać. Zawsze kieruję się kompasem wewnętrznym i robię to, co podoba się mnie samej. To czasem się sprawdza, czasem nie, ale ważne jest dla mnie, żeby tworzenie było impulsem z wewnątrz. Moim podstawowym założeniem nigdy nie było pisanie dla kogoś, robię to od czasu do czasu, bo to są fajne przygody – zdarza się, że napiszę np. tekst czy muzykę dla innego artysty – w ogóle bardzo lubię współpracować z innymi ludźmi – natomiast rządzi mną pierwotny instynkt wyrażania się. Mówiąc brzydko, to jest takie „chluśnięcie”. To po prostu się dzieje i wiem, jak ma wyglądać.

Nie tworzysz komercyjnie, myśląc, czy to się sprzeda.

J.M.: Nie, ale muzyka jest w tej chwili moim zawodem – jestem szalenie szczęśliwa, że udaje mi się z niej żyć. Nie wszyscy mają taką możliwość.

Przy każdej płycie jesteś trochę inna. Takie miałaś założenie?

J.M.: Po prostu szybko się nudzę. Kiedy eksploruję teren, umoczę już nogę w jakimś stawie i wiem, co mnie czeka, uznaję, że trzeba się ewakuować i szukać innych przestrzeni. Wychodzę z założenia, że najbardziej fascynującym rodzajem twórczości jest ta, w której jest jakieś niebezpieczeństwo. Możesz się na tym kompletnie wywalić, możesz stworzyć coś, co nie ma żadnego sensu, ale to daje radość tworzenia. Dużo się przy tym uczę i odkrywam, co by się nie udało, gdybym siedziała w swojej bańce.

Czy nie jest to jakiś rodzaj hazardu?

J.M.: Jest to trochę przerażające, kiedy się wydaje płytę i nie wie się, jaki będzie odbiór. Natomiast jeśli jestem czegoś pewna, to nie interesuje mnie tak bardzo, co pomyślą inni, a wypuszczanie rzeczy, których nie jestem pewna, nie tkwi w mojej naturze. Bywają więc momenty, kiedy np. muszę zaniechać projektu, bo walczę z nim i widzę, że nie idzie. Miałam taką sytuację: napisałam prawie całą płytę i wyrzuciłam ją do kosza, bo stwierdziłam, że to nie to. Ale eksploracja nowych terenów jest potrzebna, możesz stracić co najwyżej czas poświęcony na pracę. Do póki świat nie ujrzy materiału, to jedynie twój eksperyment.

A może jesteś wobec siebie bardzo krytyczna? Może wyrzuciłaś do kosza mnóstwo świetnego materiału?

J.M.: Jestem. Ale to nie jest nigdy tak, że wszystko idzie do kosza. Po pierwsze: dużo się na takich próbach uczę, a po drugie: perspektywa czasu daje możliwość spojrzenia na materiał świeżym okiem. Czasem człowiek pracuje nad czymś tak długo, że sam nie wie, czy jest dobre czy nie. Z perspektywy czasu słucham tych rzeczy, wybieram pomysły, które były fajne, i daję im nowe życie. W taki sposób powstała piosenka „Czas” na nowej płycie. Ona miała kompletnie inne oblicze na płycie „Proxy” Została nagrana, zmiksowana i wyrzucona z albumu, bo to zupełnie nie było to. Później grałam ją sobie codziennie, bo mnie męczyła, wyraźnie chciała powstać, ale nie w pierwotnej wersji – i w końcu znalazłam do niej klucz. Dużo mam takich piosenek.

Powiedziałaś, że tworzenie muzyki to proces samotniczy. To znaczy, że dotykasz siebie w najszczerszej formie i musisz się z sobą skonfrontować?

J.M.: On jest samotniczy na etapie pisania pierwszej piosenki, na poziomie impulsu. Później pracuję z zespołem – i dzielenie tego z kimś jest wspaniałą przygodą. Natomiast zupełnie nie mam poczucia, że konfrontuję się ze sobą, pisząc muzykę. Odwrotnie wręcz – mam wrażenie, że mnie tam absolutnie nie ma, że uciekam i nie musze myśleć o sobie. Myślę o pomyśle, problemie do rozwiązania, o muzyce, która pochłania mnie całkowicie: o dźwiękach, o tym, jakie im nadać brzmienie, jakich instrumentów użyć. To jest raczej rodzaj ucieczki od samej siebie niż jakiejś psychologicznej eksploracji.

 A jak sobie dobierasz muzyków do zespołu?

J.M.: Oni dobrali się sami przez lata. Czasem zagra się z kimś raz i chce się więcej, bo jest fajnie, a czasem się na kogoś wpadnie. Sekcja rytmiczna, z którą teraz gram – Thomsen Slowey Merkel i Thomas Fietz – gra ze mną od lat. Thomsen, który doszedł przy drugiej płycie „June”, po prostu przyszedł do studia nagraniowego, zagrał na basie i się polubiliśmy. Wkleił się w moją muzykę i już został. Thomas pojawił się nieco później. Mamy też Bartka Staszkiewicza, z którym grałam wcześniej tu i tam, wpadaliśmy na siebie, a teraz mieliśmy szansę pojechać razem w trasę – jest wspaniałym muzykiem i szalenie lubię to, co robi, ale z drugiej strony jest po prostu świetnym człowiekiem. Zawsze są dwa klucze: ludzki i profesjonalny.

W jednym z wywiadów mówiłaś, że cenisz u współpracowników poczucie humoru.

J.M.: Tak, to jest ważne w moim życiu. Poczucie humoru to zupełnie niedoceniana sprawa. To coś, co potrafi pomóc nam przejść do porządku dziennego nad każdą największą tragedią i myśleć, że życie jest piękne i przyjemne. Dzień bez śmiechu jest dniem straconym.

Bo dodaje dystansu, bez którego byśmy zwariowali?

J.M.: Tak, zwłaszcza w obecnej atmosferze. Mieliśmy niedawno kuriozalną sytuację. Graliśmy koncert nagrywany na żywo. Chodzimy, nosimy sprzęty, zastanawiamy się nad ujęciami, czy dobrze brzmią werble, czy wszystko słychać, a w tle w studiu jest telewizor z serwisem informacyjnym, w którym co chwila padają liczby ofiar koronawirusa. Dziwnie mi się zrobiło.

Nie zadajesz sobie wtedy pytań o sens swojej twórczości?

J.M.: Zadaję je sobie non stop. (śmiech) Myślę, że to jest zmora każdego tworzącego. Dostaję wprawdzie sygnały, że po drugiej stronie jest słuchacz, który widzi sens w tym, co robię, ale człowiek zmaga się jednak na co dzień z materią, miewa chwile słabości, wpada się w wątpliwości. Na szczęście wtedy chroni mnie impuls do tworzenia, który jest moją wrodzoną sprawnością. Cokolwiek by się działo, muszę uzewnętrzniać się przez twórczość. Pewnie będę odbijać się od różnych dziedzin, ale już do końca.

Z trudnościami zmaga się też słuchacz, na którego twoja muzyka działa kojąco.

J.M.: Absolutnie. Muzyka wspaniale pomaga. Kocham smutne piosenki i w smutnych momentach mam wrażenie, że jest mi dzięki nim lżej. Zła energia się rozprasza i ktoś otula mnie dźwiękiem. Jest coś magicznego w smutnej muzyce, są w niej zaklęte emocje nie do nazwania.

Muzyka się nad tobą żali.

J.M.: Tak, to piękne! Wczoraj odkryłam zespół, który nazywa się Better Oblivion Community Center. To nowy projekt Conora Obersta, grającego w duecie z Phoebe Bridgers. Posłuchałam piosenki „Dylan Thomas” – kompletnie mnie rozbroiła. Wprawiła mnie w nastrój wspomnień, marzeń i wspomnień o marzeniach. Muzyka porusza i to wspaniałe uczucie. Fajnie, że po latach pracy z muzyką wciąż odkrywam to w innych artystach, bo było kilka momentów, kiedy czułam się zmęczona dźwiękami. Po płycie „Proxy” i trasie „Trio” musiałam odpocząć od muzyki. Nie słuchałam jej w ogóle przez dwa lata, siedziałam w ciszy i zerkałam na to, co do mnie docierało. Muzyka stała się moim zawodem, a kiedyś była religią – bardzo chciałam wrócić do poprzedniego stanu. Myślę, że do czasów euforycznej fascynacji muzyką już nie wrócę, ale obecnie takie emocje przesiąkają mnie jeszcze na scenie. Wpadam w trans, a cały świat może nie istnieć.

Inspirujesz się kimś świadomie? W wywiadach mówiłaś o Davidzie Bowiem i The Cure.

J.M.: W każdym wywiadzie mówię o kimś innym, bo szalenie cenię i uwielbiam masę artystów, ale czerpania 1:1 nie praktykuję. Jeżeli czerpię z kogoś mocno, to nieświadomie. Miałam okres, kiedy starałam się wyłapywać z lupą odniesienia do innych artystów, ale nic z tego nie wynikało, więc po prostu idę za wewnętrznym kompasem.

A gdybyś miała sklasyfikować swoją muzykę do jakiegoś gatunku, to co by to było?

J.M.: Mimo wszystko pop – to pojemna kategoria, tyle rzeczy można zrobić z popem. Poza tym nigdy nie przejmowałam się za bardzo etykietkami.

Na jakim etapie są prace nad filmem, który ma uzupełnić muzykę z płyty „Skull Echo”?

J.M.: Aktualnie z producentką Natalią Grzegorzek pracujemy nad doskonaleniem scenariusza. Będzie to fabuła science fiction. Mam w głowie historię, koncepcja jest szeroka, ale w filmie da się jej ująć jakiś kawałek. Może w realizacji przesuniemy ją w jedną, albo w drugą stronę. Szukamy też dofinansowania.

Czy możesz chociaż zdradzić, kto będzie bohaterem?

J.M.: To będzie o dziewczynie, która jest astronautką. Damska postać, silna kobieta.

Feministyczna opowieść?

J.M.: Nie, absolutnie to nie jest moim celem. Po prostu piszę o niej, bo sama jestem kobietą i to jest temat, który mnie interesuje. Mogę się z nią utożsamić, poczuć, co ona myśli.

Kiedy zobaczymy film?

J.M.: Celujemy, żeby robić go jak najszybciej, ale na pewno trzeba będzie poczekać dwa albo trzy lata.

Nie pierwszy raz piszesz muzykę do filmu. Współpracowałaś np. z Przemysławem Wojcieszkiem przy filmie „Jak całkowicie zniknąć”.

J.M.: Bardzo lubię połączenie filmu z obrazem i od początku interesowały mnie teledyski jako fajna forma minifilmu opartego na muzyce. Jest w tym coś magicznego. Mam wrażenie, że to jest w ogóle niesamowicie zawłaszczająca rzecz dla odbiorcy. Jeśli film i muzyka w filmie działają, to potrafi tak zelektryzować, że jest fantastyczne.

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że piosenki do „Skull Echo” są po polsku, bo film będzie po polsku. Taka już będzie tendencja? Będziesz więcej pisać w ojczystym języku?

J.M.: Trudno mi powiedzieć. Tę płytę zrobiłam również po angielsku i ta wersja ukaże się za granicą pod koniec marca. Nie mam więc poczucia, że dzięki niej więcej śpiewam po polsku. Chociaż na pewno zdarza mi się to częściej niż przed płytą „Proxy”. To po niej przyjęłam nowy system.

Z jakiegoś konkretnego powodu?

J.M.: Po prostu się rozkręciłam. Przedtem nie wiedziałam w ogóle, czy umiem pisać i śpiewać po polsku. No i nie umiałam. Uczyłam się tego i uczę cały czas. Ale to fajne wyzwanie, podoba mi się. Są zawsze dwie strony medalu: po angielsku śpiewa się łatwiej i łatwiej mi się pisze muzykę. Piosenki po prostu wychodzą, słowa same wpraszają się do melodii. Jest to tak giętki i plastyczny język, że wszystko można z nim zrobić. Po polsku pisze się bardzo trudno, ale mogę precyzyjniej wyrazić to, co myślę, szukać ciekawszych sformułowań i obrazów. Mam wrażenie, że z racji tego, że jestem Polką i z tą kulturą jestem bardziej zaznajomiona, to lokalność tego języka daje siłą rzeczy większe pole do popisu.

O wiele trudniej pisze się też po polsku ze względu na to, że wyraźniej słyszysz, jeżeli coś zgrzyta. To jest śmieszne, to jest głupie, to powiedział ktoś inny – masz tak dużo kontekstów w głowie, że ciężko zrobić coś, co odpowiada. Ale też bardziej czuję niuanse, takie jak np. siła oddziaływania słów. W angielskim bardzo łatwo jest mówić „love”, po polsku „miłość” brzmi zgoła inaczej.

Nie poczułaś tego mocniej, mieszkając wiele lat zagranicą?

J.M.: Tak, poczułam i dużo się nauczyłam, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Żyję w kulturowym kłębku: mieszkałam trochę w Polsce, trochę w Berlinie. Rozmawiam po angielsku z ludźmi z różnych stron świata, ale dla większości z nich angielski jest nabytym językiem. Nie próbuję pisać po angielsku jak Brytyjka, Amerykanka czy Australijka, bo jestem Polką. Mogę komunikować się w tym języku na swój własny sposób. Na szczęście muzyka jest uniwersalna.

Zapisz się do naszego newslettera

Wysyłamy tylko najważniejsze wiadomości

0 komentarzy
Najlepsze
Najnowsze Najstarsze
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Polecane