Choć od tego potwornego morderstwa minęły już 25 lata, rodzina Mariusza Chrzanowskiego nie może pogodzić się z myślą, że nadal nie wykryto sprawców. Ale ciągle ma nadzieję, że ta jedna z największych tajemnic kryminalnych Olsztyna zostanie kiedyś wyjaśniona.
– Technika kryminalistyczna od tamtego czasu poszła do przodu, więc ślady napadu powinny być jeszcze raz sprawdzone – podkreśla Jerzy Chrzanowski, ojciec ofiary.
Kiedy w niedzielę rano, 10 kwietnia 1999 roku, pracownicy olsztyńskiej agencji ochrony Sezam znaleźli w lesie porzuconego poloneza, mieli nadzieję, że ich koledzy są żywi. Jednak widok ciał konwojentów w środku samochodu nie pozostawiał złudzeń. Trzej mężczyźni byli martwi. Oprócz ran postrzałowych mieli poderżnięte gardła i pocięte oczy. Tak jakby zabójcy chcieli mieć pewność, że gdyby nawet ich ofiary jakimś cudem przeżyły, nie będą zdolne rozpoznać zabójców.
Lubił odpowiedzialne zadania
Mariusz Chrzanowski miał 26 lat, był najstarszym z trzech synów Marii i Jerzego, którzy mieli też córkę. Mieszkał u teściów w Olsztynie ze swoją żoną i 1,5-rocznym synkiem. Na weekend jego najbliżsi wyjechali do Torunia, a on zaczął służbę w agencji. Tego dnia był dowódcą konwoju, który miał zbierać pieniądze ze stacji benzynowych w części powiatu olsztyńskiego.
Od najmłodszych lat Mariusz był aktywny życiowo. Tańczył w zespole „Warmia”, ćwiczył sztuki walki, a po ukończeniu technikum samochodowego służył w Nadwiślańskich Jednostkach Wojskowych. Zamierzał pracować w policji, a potem zostać agentem Biura Ochrony Rządu. Praca ochroniarza miała go zbliżyć do celu. Szybko zdobył zaufanie przełożonych, którzy powierzali mu odpowiedzialne zadania. W roli dowódcy konwoju wyjechał w sobotę, 10 kwietnia, razem z pochodzącym spod Przasnysza 25-letnim Januszem S. oraz 43-letnim kierowcą Krzysztofem D. z Pieniężna. Gdy opuszczali olsztyńską siedzibę, mieli założone kamizelki kuloodporne, a dwóch konwojentów przypiętą broń krótką.
Poszukiwania na własną rękę
Ostatni raz widziano ich żywych w Dobrym Mieście, gdzie podjechali polonezem pod stację paliw. Dowódca konwoju siedział obok kierowcy, a jego młodszy kolega, inkasent, na tylnym siedzeniu. I to on wszedł do pomieszczenia stacji z pustą torbą, a odebrał inną torbę z utargiem, po czym wsiadł do samochodu z włączonym silnikiem – wszystko przebiegało rutynowo. Około godz. 14.30 mężczyźni wyjechali w stronę Jezioran i w tym momencie ślad się urywa.
– Teściowa syna zadzwoniła do nas około 21, pytając, czy Mariusz był u nas na obiedzie, bo nie wrócił z pracy, jak zapowiadał. Wtedy zaczął się niepokój – wspomina jego ojciec.
– Pod wieczór dostałem informację, że konwój nie dotarł z utargiem do banku. Zarządziłem więc poszukiwania własnymi siłami. Ale czas mijał, a efektów nie było, dlatego zgłosiliśmy policji zaginięcie – opowiada Jan Czachorowski, wówczas pełnomocnik zarządu firmy.
– Szukaliśmy ich do późnej nocy i od wczesnego rana następnego dnia – wspomina Piotr Cześnik, wtedy wicedyrektor „Sezamu”.
Policja podjęła działania. O 1 w nocy funkcjonariusze zastukali do drzwi rodziców Mariusza, prosząc o jego dokumenty, w tym paszport. Sugerowali w ten sposób, że ich syn uciekł ze zrabowanymi pieniędzmi. Dopiero rano, na poboczu leśnej drogi koło Międzylesia, czerwonego poloneza odnaleźli pracownicy Sezamu: Jan Krzyżanowski i Zbigniew Madej. Ten drugi tak dziś wspomina:
– Wcześniej pracowałem 20 lat w policji, więc miałem pojęcie, jak szukać skutecznie. Gdy dojrzeliśmy samochód, byliśmy pełni nadziei. Ale widok w środku nas przeraził!
Śmierć za grosze
Przy skręcie na leśny parking widoczne były ślady hamowania, jakby ktoś nagle zajechał drogę polonezowi. Obok znajdowały się ślady krwi. Ale samochód z ciałami konwojentów został przetransportowany kilkaset metrów dalej, w głąb rzadkiego, sosnowego lasu. Widok w środku auta był przerażający. – Nie dali ochroniarzom żadnych szans, prawdziwa jatka. To wyglądało jak egzekucja – stwierdziła na pierwszej konferencji prasowej Dorota Macoch, ówczesna rzeczniczka Komendy Wojewódzkiej Policji. Bardziej przerażający był suchy opis prokuratorski:
„We wnętrzu pojazdu na siedzeniu kierowcy leżały w nienaturalnej pozycji, ze stopami opartymi na desce rozdzielczej, zwłoki Krzysztofa D. Zwłoki Mariusza Chrzanowskiego leżały nogami na przednim siedzeniu pasażera z głową w zagłębieniu oparcia nóg. Na ręce denata leżał klucz do trezora (podręcznego sejfu – red.) mieszczącego się w bagażniku samochodu. W zawieszonej na szelkach rozpiętej kaburze brak było broni, której nie odnaleziono w toku oględzin (pistolet CZ model 75 B – red.). Pokrowiec na zapasowy magazynek zawierał natomiast magazynek wypełniony amunicją. Z tyłu, za fotelem kierowcy na tylnej kanapie znajdowały się zwłoki Janusza S. (…) Na pasku przy spodniach, po lewej stronie pleców, denat posiadał pistolet typ TT o numerze seryjnym (…) z podłączonym do niego magazynkiem wypełnionym amunicją”.
Ten opis świadczy o tym, że najmłodszy konwojent nie zdążył nawet wyciągnąć broni, ale sam zginął od strzału w głowę z tzw. przyłożenia. Jednak jego twarz pokrywały liczne sińce i rany zadane wcześniej ostrym narzędziem, w tym rana kłuta szyi z uszkodzeniem tchawicy i lewego płata tarczycy. Od postrzału w głowę z bliskiej odległości zginął również kierowca Krzysztof D. On także miał poderżnięte gardło oraz pociętą gałkę oczną. Dowódca konwoju też miał sińce na całej twarzy oraz klatce piersiowej, a na powiece lewego oka rany kłutą i powierzchniową zadane ostrym narzędziem. Biegły uznał, że w ten sposób napastnicy chcieli przełamać opór konwojentów, którzy nie chcieli otworzyć im sejfu.
Zanim Mariusz Chrzanowski zginął, zdołał wyrwać się oprawcom. Potwierdzają to dwa pociski, jakie utkwiły w jego kamizelce kuloodpornej: jeden z przodu, drugi na plecach między łopatkami. Uciekał może kilkanaście metrów, ale dosięgła go śmiertelna kula, która trafiła go w tył głowy. Tragizm sytuacji polegał na tym, że zginął z własnej broni. Na miejscu zbrodni znaleziono w sumie osiem łusek, w tym cztery w polonezie. Poddano je badaniom laboratoryjnym i okazało się, że „pochodzą one z naboi pistoletowych kaliber 9 mm wzór Luger produkcji włoskiej odstrzelonych z pistoletu CZ model 75 B kaliber 9 mm o numerze fabrycznym Z 9610 – to jest broni Mariusza Chrzanowskiego utraconej w wyniku napadu”, czyli został z niej zastrzelony dowódca i jego dwaj podwładni, choć wcześniej byli w wymyślny sposób torturowani.
Powołana ekipa dochodzeniowo-śledcza zabezpieczyła ślady i zaczęła szukać sprawców. Brano pod uwagę kilka wersji, w tym udział jakiegoś ochroniarza, który znał konwojentów. Mogli oni zobaczyć go na szosie i przystanąć, a wtedy z leśnego parkingu wyjechali napastnicy. Ale to byłoby wbrew wszelkim zasadom, wpajanym pracownikom na każdym szkoleniu. Według innej wersji najpierw drogę zajechał im samochód z przodu, a potem drugi zablokował z tyłu. Akcja przebiegała tak szybko, że ochroniarze nie zdążyli wyciągnąć broni. Bandyci zrabowali nieco ponad 125 tys. zł. Wyszło po 40 tysięcy z kawałkiem za życie!
Ślady donikąd
O zbrodni zrobiło się głośno w całej Polsce, a firma Sezam wyznaczyło 30 tys. zł nagrody za każdy ślad prowadzący do sprawców. Z pomocą przyszły też inne agencje. Policjanci byli dobrej myśli. – Jest nadzieja na wykrycie sprawców mordu – przekonywali. Potem śledztwo przejął olsztyński Wydział Przestępczości Zorganizowanej Komendy Głównej Policji (późniejsze Centralne Biuro Śledcze). Policja dostawała kilkadziesiąt telefonów dziennie, przeszukiwała kartoteki i bazy danych, typując ewentualnych zabójców. Penetrowano środowiska przestępcze w Olsztynie i całym regionie. Bez skutku.
Osiem i pół miesiąca po napadzie, 31 grudnia 1999 roku, Prokuratura Okręgowa w Olsztynie umorzyła śledztwo z powodu niewykrycia sprawców. W postanowieniu o umorzeniu prokurator napisał, że w toku szczegółowych oględzin samochodu marki polonez caro ujawniono i zabezpieczono „kilkanaście linii papilarnych nadających się do badań identyfikacyjnych (…) i ponad 100 śladów biologicznych (krew, fragmenty tkanek, włosy) oraz mikroślady”. Jednak i to było za mało, aby zbliżyć się do wykrycia sprawców.
Od tego czasu nie pojawiły się żadne nowe okoliczności, chociaż ze względu na wagę sprawy nie została ona zapomniana. Piętnaście lat po zbrodni była rzeczniczka prasowa Komendy Wojewódzkiej Policji Dorota Macoch na nasze pytanie o stan sprawy odpowiedziała, że była ona już w „archiwum X”, ale bez rezultatu. Zapewniła jednak, że cały czas jest w zainteresowaniu wydziału i innych organów ścigania. Wszystkie napływające informacje są od razu weryfikowane, ale żadnego nowego, konkretnego śladu nie ujawniono. Marek Chrzanowski, młodszy brat dowódcy konwoju, ma nadzieję, że tajemnica tej zbrodni zostanie w końcu odsłonięta. Nie ma bowiem zbrodni doskonałej.
autor: Marek Książek
Dorota kobieta od nadzoru. Tak nadzorowała że nm policjanci nie wykrywali
Znalem Marka wprzadku chlopak jego mama uczyla mnie biologii W sp11 współczuje całej rodzinie. Powinni to w końcu wyjaśnić. Pamietam ten dzień kiedy pani Maria się dowiedziała o śmierci syna. Od tamtej pory coś w niej umarło. To było rażące doświadczenie dla nas wszystkich.R.I.P MAREK