1 C
Olsztyn
czwartek, 21 listopada, 2024
reklama

Zakonnica, bimber i 60 dziewic komendanta

WiadomościZakonnica, bimber i 60 dziewic komendanta

Rozmowa z powojennym pionierem dr. Feliksem Walichnowskim, który przybył do Olsztyna 28 marca 1945 roku, delegowany wraz z grupą 97 kolejarzy z Warszawy. Miał wtedy zaledwie 16 lat. W Olsztynie mieszka do dzisiaj.

– Panie Feliksie, chyba jest Pan jednym z ostatnich żyjących pionierów, którzy przybyli na Warmię i Mazury w 1945 roku. Jakie były Pana pierwsze wrażenia, po przybyciu do Olsztyna?

– Zacznijmy od tego, że w marcu 1945 roku w Prusach Wschodnich toczyły się jeszcze zmagania frontowe Armii Czerwonej z wojskami hitlerowskimi i transport z Warszawy do Allenstein toczył się po torach przez 18 dni. Pewnie pieszo doszlibyśmy wcześniej, bo mieliśmy ze sobą tylko bagaż podręczny. Wagony towarowe ciągnięte przez lokomotywę, w których się znajdowałem, wjechały na środkowy peron dworca Allenstein rankiem 28 marca. Po lewej stronie stał transport z rannymi żołnierzami Armii Czerwonej, po prawej transport z żołnierzami niemieckimi wziętymi do niewoli. Udaliśmy się ze swoimi kuferkami podróżnymi do murowanego baraku, który stoi do dziś i jest tu sklep spożywczy. W tym baraku każdy otrzymał czarną kawę serwowaną przez zakonnice. Jedna z nich zainteresowała się mną, znała język polski i powiedziała, że takich jak ja nazywa się „szurkami”, czyli wymagającymi matczynej opieki. Bardzo mi się spodobała propozycja zaopiekowania i umówiłem się z zakonnicą na drugi dzień, że pokaże mi miasto.

– Czy Olsztyn był miastem docelowym, gdzie miał Pan pracować?

– Nie, miastem docelowym miała być Ostróda, ale póki co wraz z innymi kolejarzami mieliśmy pozostać w Allenstein i naczelnik grupy pozwolił nam na znalezienie sobie kwater w pobliżu dworca. Udaliśmy się w kierunku obecnego Placu Bema i ulicy Kętrzyńskiego. Bardzo spodobała mi się okazała kamienica – pięknie wyremontowana stoi do dzisiaj – odłączyłem się od grupy, a że nie był tam nikogo i drzwi były pootwierane, odważyłem się wejść. W jednym z mieszkań mieścił się majątek, jakiego nigdy dotąd nie widziałem: luksusowe meble, dywany, porcelana, zbroje rycerskie, poroża… (po latach ustalono, że w tym budynku mieszkali wojskowi i cywilni dygnitarze). Być może na drugi dzień lub za kilka dni ten majątek został rozszabrowany. Ja w każdym bądź razie nic nie wziąłem do swojego kuferka, tylko postanowiłem czym prędzej się ulotnić, żeby raptem ktoś się nie zjawił i mnie nie zabił. Dołączyłem do kolegów i nocleg znaleźliśmy w budynku obok, który również stoi do dzisiaj, w mieszkaniach opuszczonych przez Niemców. Niestety, zamiast pościeli znaleźliśmy tylko stosy pierza na podłodze, czyli szabrownicy już tu byli.

– Panie Feliksie, a co było dalej z tą zakonnicą?

– No właśnie, po „nocy w pierzu” spotkałem się z zakonnicą i wybraliśmy się na spacer po Olsztynie. Szliśmy obecną ulicą Partyzantów. Dziwiłem się, że za wyjątkiem jednego domu wszystkie inne stały nienaruszone, ale nie było ludzi na ulicach. Moja przewodniczka wyjaśniła mi, że tuż przed przyjściem Rosjan Niemcy albo uciekli, albo władze miasta wypędziły ich na drogę ewakuacji, a ci nieliczni, którzy pozostali, to przeważnie kobiety, dzieci i starcy. Kobiety boją się wyjść z ukrycia, bo żołnierze gwałcą i dręczą tutejszych mieszkańców. Dalej zakonnica pokazała mi Dom Polski u zbiegu dzisiejszych ulic 1 Maja i Partyzantów oraz gmach Konsulatu Polskiego. Przeszliśmy obok teatru i tak doszliśmy do nienaruszonego ratusza, Wysokiej Bramy i głównej ulicy Starego Miasta. Tu zobaczyłem kikuty spalonych domów. Zakonnica wyjaśniła, że to dzieło Rosjan. Po wielu latach naoczny świadek z tamtych czasów zeznał, że Rosjanie szli z miotaczami ognia przez obecną ulicę Prostą, ponieważ już po wkroczeniu do miasta bez boju, wojskowa kronika filmowa otrzymała zadanie nakręcenia filmu ze sfingowanego szturmu na Allenstein.*

– Smutne to, że dla celów propagandowych zniszczony został tak cenny fragment naszego miasta. Rozumiem, że dalej była już Ostróda?

– Tak, 30 marca wraz z innymi kolejarzami przybyliśmy do Ostródy, a wtedy Osterode, celem przejęcia niemieckich warsztatów naprawczych taboru kolejowego. Miałem wtedy 16 lat, dyplom ukończenia zasadniczej szkoły zawodowej, walizkę z dykty z rzeczami osobistymi i satysfakcję, że przetrwałem wojnę i nie zostałem zabity przez faszystów, a teraz ja będę gospodarzem ich fabryki. Poza tym w Ostródzie mogłem wybrać sobie umeblowane mieszkanie z wygodami. W Warszawie mieszkałem z rodzicami i dwoma braćmi na Woli w jednej izbie bez wygód, a za oknem był ściek kanalizacyjny. Tutaj przed każdym domem był ogródek.

– Czy w Ostródzie pozostali jacyś mieszkańcy i na czym polegała Pana pierwsza praca?

– Pozostało trochę kobiet, dzieci i starców, zwłaszcza ci, którzy mieli korzenie polskie. Nazywano ich Mazurami albo tutejszymi. Co do pracy, to przede wszystkim trzeba było znaleźć środki, żeby przekupić Rosjan i uratować przed wywiezieniem maszyny fabryczne, które Armia Czerwona traktowała jako zdobycz wojenną. Nie wiem, czy pani się orientuje, ale wtedy najważniejszym środkiem płatniczym i przemawiającym do Rosjan był…bimber. Za jedną butelkę można było kupić konia lub krowę, za dwie cały dom, a za trzy butelki cały majątek ziemski.

– Ale skąd mieliście ten bimber?

– No właśnie, w piwnicach domów znaleźliśmy znaczne zapasy ziemniaków, w pobliskich stodołach niewymłócone zboże, a przy fabryce magazyn z melasą. Produkcją bimbru zajął się miejscowy pan Jan, a my za 10 butelek tego „środka płatniczego” zapobiegliśmy wywózce maszyn z warsztatów naprawczych taboru kolejowego. Wszystko, co w tamtym czasie dobre było dla Ostródy zawdzięczamy bimbrowi, który wytwarzał pan Jan i spółka. A i my nie próżnowaliśmy. Zanim rozpoczęliśmy naprawę wagonów, odgruzowaliśmy miasto, a potem zabraliśmy się do uruchomienia urządzeń komunalnych, bo nie było prądu, wody i gazu.

– Na drugi dzień po przybyciu do Ostródy w 1945 roku przypadała Wielkanoc. Jak Pan ją zapamiętał?

– No, święto trzeba było uczcić. W piwnicach były ziemniaki, przetwory warzywne, a kto miał szczęście znalazł i zakonserwowane mięso. Niestety, nie było jajek. Ale ja miałem szczęście; w pewnym momencie do moich uszu doszło gdakanie kury, co znaczyło, że kura zniosła jajko. Wyszedłem przed dom i obok zauważyłem małą chatkę otoczoną ogródkiem. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Wreszcie drzwi otwarto i stanęła w nich kobieta, a obok niej dziewczyna. „Czego chłopcze szukasz?” – zapytała w moim języku. Zdziwiłem się, ale niespeszony odpowiedziałem, że jajka. „A skąd wiesz, że mam kurę?” „Bo gdakała” – odpowiedziałem. „Ale niech mi pani powie, skąd zna pani język polski. Jest pani Polką?” A ona na to: „Nie, chłopcze, jestem Mazurką”. Kobieta zaprosiła mnie do izby, poczęstowała kawą zbożową i powiedziała, że mąż poległ na froncie w Rosji, syn w Polsce i pozostała jej tylko córka, domek i trzy kury. Kobieta podarowała mi jajko, a ja wróciłem do kolegów. Myślę, że darowane mi jajko wielkanocne w 1945 roku jest symbolem ciągłości polskości na Mazurach mimo wszystko i że jeśli Mazur wyciągnął rękę do Polaka to Polak mu ją podał.

Czyli z jedzeniem nie było pro­sto, mimo zaopatrzonych piwnic?

– W 1945 roku kolejarze-pionierzy z ostródzkiej „Wagonówki” mieli spore trudności z wyżywieniem. Zakładowa stołówka oparta na produktach zna­lezionych w opuszczonych gospodar­stwach rolnych oraz przydzielone przez grzeczność przez komendanturę miasta mięso, po prostu nie wystarczało. Każdy szukał na własną rękę żywności dla do­pełnienia brzucha.

Siódmego maja mój brat Tadeusz, który był tu ze mną i jego starszy kolega zabrali mnie na wędrówkę „za chlebem”. Dotarliśmy do poniemieckiego majątku Lichtajnen, gdzie w pałacu kwaterował oddział Armii Czerwonej, a w czworakach mieszkali Polacy, do niedawna przymu­sowi robotnicy przywiezieni do pracy w niemieckich gospodarstwach rolnych. We wsi była gorzelnia dobrze wyposa­żona w spirytus. I tak to się zaczęło. Po przedstawieniu się kim jesteśmy i po co przybywamy, poproszono nas do stołu, a na nim było tyle rozmaitego jadła, że aż ślinka ciekła z ust. Stała też blaszana bańka, z której nalewano do szklanek. Mój brat wyprosił, aby mnie, małolatowi nalewano pół szklanki, natomiast pozo­stali opróżniali bańkę całymi szklankami. Nie wiem jak długo trwała ta biesiada, ponieważ obudziłem się na drugi dzień jak słoneczko było wysoko. Leżałem w obszernym łóżku pomiędzy dwiema niewiastami o obfitych kształtach, czego przede mną nie skrywały.

Rano przygotowano nam na dro­gę wiadro mleka, koszyk jajek i połeć słoniny, następnie zaproszono do sto­łu na śniadanko. Zakąski były takie jak wczoraj, tylko bańki były dwie. W jednej znajdowała się woda na kaca, a w dru­giej spirytus na klina. Gospodarze uznali pewnie, że wczoraj przeszedłem chrzest bojowy, więc mnie także nalewano peł­ną szklankę. Konsumpcja trwała już ja­kiś czas i było coraz weselej, aż tu nagle wpada żołnierz z pepeszą i woła: „Proszę przyjść natychmiast na dziedziniec przed pałacem. Odbędzie się wiec z okazji roz­gromienia faszyzmu niemieckiego”. Pa­miętam, że na dziedzińcu pałacowym było duże zgromadzenie wojskowych i cywilów oraz płomienne słowa wypo­wiedziane przez oficera „Hitler kaput”. Ledwo utrzymywałem się na nogach, ponieważ słońce grzało, a w głowie szu­miało. Pamiętam jeszcze, jak dostałem blaszany kubek, podniosłem go do ust i … więcej nic nie pamiętam. Okazało się, że mój brat miał mocną głowę albo omi­jał alkoholowe kolejki, włożył za pazuchę darowaną słoninę, na przykryte talerzem wiadro z mlekiem położył koszyczek z jaj­kami, następnie wziął mnie pod pachę i ruszył w drogę powrotną do Ostródy. Kolegę zostawił leżącego na trawniku. Pewnie zrobiło mu się go żal, więc po przejściu dwóch kilometrów oparł mnie o przydrożne drzewo i wrócił po kole­gę. Dowlókł go do mnie leżącego pod drzewem i chrapiącego. Teraz kolegę posadził pod drzewem, trochę odsapnął, następnie mnie wziął pod pachę, w drugą rękę wiadro z koszyczkiem i tak pokonał następne dwa kilometry. Posadził mnie pod kolejnym drzewem i znów wrócił po kolegę… Pod Ostródą zaczęliśmy trzeź­wieć. „Nie mam do was większego żalu” – powiedział brat – ale popatrzcie”. I po­kazał nam potłuczone jajka w koszyku, resztę mleka na dnie wiadra, a spod jego pachy kapał tłuszcz ze słoniny.

Współczuję bratu… A co z kultu­rą wyższą, czy w ogóle taka była?

– Oczywiście, nawet jeździliśmy do te­atru do Olsztyna, ale wcześniej powstał te­atr w Ostródzie. Zorganizował go pewien kolejarz i nawet namówił mnie do zagra­nia roli. Wcieliłem się w rolę kowala i nie musiałem nic mówić tylko stać przy ko­wadle z młotem w ręce. Dobrze, że tylko takie zadanie mi powierzono, ponieważ dla pozbycia się tremy wypiłem flaszeczkę wódki i ledwo trzymałem się na nogach.

Opowiem też o pierwszych po­wojennych uroczystościach na Polach Grunwaldu w lipcu 1945 roku, bo jest to fakt historyczny, chociaż niedokładnie zapamiętany. Otóż kolejarze z Ostródy zostali zobowiązani do udziału w uro­czystościach i przydzielono nam dwa samochody ciężarowe. Na jednym poje­chali członkowie PPS, na drugim PPR. Na Polach Grunwaldu zbudowano nieduży obelisk, żeby było gdzie położyć kwiaty. Zjawili się przedstawiciele rządu z War­szawy z Bolesławem Bierutem na czele, generałowie Ludowego Wojska Polskie­go i Armii Czerwonej oraz dotarł spóź­niony „król Mazurów” z Działdowa Karol Małłek. Była kompania honorowa, za­grano hymn narodowy, ktoś zabrał głos, złożono kwiaty i …koniec. Mieliśmy rów­nież ciekawy powrót do Ostródy. Otóż – jak mówiłem – jechaliśmy dwoma samo­chodami ciężarowymi, w jednym ludzie z PPS, w drugim z PPR. Każdy z nas miał piersiówkę bimbru i zaraz po uroczysto­ściach spożył jej zawartość. Samochody na wąskiej i krętej drodze jechały koło siebie, więc nastąpiła kraksa. Wszyscy wysiedli i jak to podpici Lechici zaczę­li spierać się w sprawach politycznych, wykazując spore rozbieżności. Doszło do rękoczynów, ale nie trwało to długo, ponieważ znużeni podróżą i z niedospa­nia ułożyli się do snu na przydrożnych łąkach.

Panie Feliksie, a co z tymi 60 dziewicami, które rzekomo pozostały na tych terenach?

– Oj, pani Kasiu, o płci pięknej mogę mówić godzinami bez znudzenia. Otóż, w połowie maja 1945 roku, komendant wojenny Armii Czerwonej w Ostródzie, pułkownik Siergiej Iwanowicz Konstan­tynów z Tuły rodem, przekazał zaufa­nym Polakom 60 Mazurek. A było to tak. W Ostródzie, niedaleko kościoła mieści­ła się komendantura wojenną, w której mieszkał wspomniany pułkownik. Zapro­sił on do siebie dwóch zaufanych męż­czyzn: naczelnika „ Wagonówki” pana G. i mistrza z fabryki pana M., który świetnie władał językiem rosyjskim. „Mam do was dwie prośby – zaczął pułkownik. – Pierw­sza dotyczy polskiego kościoła. Wiem, że modlą się w nim kolejarze, ale tylko wtedy, gdy za moim zezwoleniem otworzy wrota niemiecka zakonnica. Teraz wy będziecie opiekować się tym obiektem sakralnym, który uratowałem od zniszczenia. Szcze­gólnie dbajcie o witraż w jednym z okien, bo jest na nim napis w języku polskim i nawet faszyści go nie zlikwidowali…” Po wypiciu napełnionych szklaneczek i zaką­szeniu rybą, Konstantynów powiedział: „Druga prośbą jest innego rodzaju. Zaraz po zdobyciu do Ostródy, odejściu re­gularnych oddziałów naszej armii i mia­nowaniu mnie komendantem wojennym w tym mieście, zaczęły się gwałty, z który­mi trudno sobie radziłem. Kiedy trochę się uspokoiło, Niemki zaczęły wychodzić ze swoich kryjówek kierując kroki do mnie, abym uchronił je przed molestowaniem. Co miałem począć? Kazałem adiutanto­wi ulokować je na I i II piętrze w wolnych pokojach i wpisać na stan listy wyżywie­niowej”. Na koniec powiedział: „Bieryjcie, ja uchadżu, a one jeszcio nie trochane”, co można przetłumaczyć: „Ja odjeżdżam, więc przekazuję wam 60 dziewcząt, które zachowały cnotę”.

Rozumiem, że dalej dobrze się nimi zaopiekowaliście?

– Ależ oczywiście. Część zatrudniono w „Wagonówce”, część w innych zakła­dach pracy, a niektóre udało się ożenić z napływającymi do miasta osadnikami z Mazowsza, Kurpiów i Wileńszczyzny. Myślę, że wszystkie, gdziekolwiek rzucił je los, sympatycznie wspominały puł­kownika Armii Czerwonej, Siergieja Iwa­nowicza Konstantinowa, a także pana M., który przede wszystkim szukał dla nich miejsca w nowej rzeczywistości.

A jaka konkretnie była ta rzeczy­wistość dla was, w końcu pracowali­ście, czyli musieliście dostawać jakieś wynagrodzenie?

– Oczywiście, mój pierwszy zarobek w „Wagonówce” wyniósł 1650 zł.

Ale było to dużo czy mało i na co wydał Pan te pieniądze?

– Oj, mało, ale dla samotnego mło­dzieńca wystarczało, skoro żywność można było znaleźć w wekach, w piwni­cach domów opuszczonych przez Niem­ców, no i była też zakładowa stołów­ka. Z pierwszą wypłatą przyjechałem z Ostródy do Olsztyna, wyremontowa­nym własnoręcznie wraz z kolegami wagonem kolejowym. Na ulicy 1 Maja otwarto już knajpę i nazwano ją „Pio­nier”. Wszedłem do środka, gdzie pach­niało śledziem i wódką, trochę odstałem w kolejce i kupiłem pół śledzia w occie, szklaneczkę wódki i dwie kromki chleba. Prawie pełnia szczęścia.

Dlaczego prawie? Czego wam brakowało? W końcu w porównaniu z Warszawą tutaj były „luksusy”.

– No tak, ale przecież nie było kobiet. Proszę sobie wyobrazić, że w naszej 100-osobowej grupie z Warszawy była tylko jedna kobieta! Ale wkrótce to się zmieniło. Zaczęły napływać transporty z osadnikami ze Wschodu – całe rodziny. Boże, ile przybyło pięknych dziewcząt! W Olsztynie w 1945 roku zawarto 96 ślu­bów i urodziło się 93 dzieci. Miłość po­łączyła ludzi, zatarła różnice pochodze­nia terytorialnego osadników z różnych stron i nielicznych miejscowych kobiet. Wszyscy urodzeni po wojnie w Olsztynie czy Braniewie mają prawo nazywać sie­bie Warmiakami, a urodzeni w Szczytnie lub Mrągowie – Mazurami. Ubolewam tylko, że w 1945 roku nie przydzielono nam całych Prus Wschodnich, o czym marzyli ludowi działacze skupieni wokół Związku Polaków w Niemczech.

No tak, ale gdyby przydzielono nam całe Prusy Wschodnie, to kim zasiedlono by te tereny, skoro i tak niełatwo było znaleźć ludzi do za­mieszkania w tej część Prus. Nawet przymusowo osiedlano tu warszaw­skie prostytutki, o czym mowa w fil­mie „Cudownie ocalony” z Marianem Opanią w roli głównej.

– Pani Kasieńko, mój przyjaciel Karol Małłek i jego koledzy wspierani przez utopijnych naukowców z Poznania po­stulowali, aby ustanowić całe Prusy Wschodnie Autonomią Mazurską. Pew­nie myśleli, że tysiące tubylców w 1945 roku padnie przed władzą polską na kolana i okrzyknie: „My są Polacy!” Za­pomnieli o Plebiscycie 1920 roku? Poza nielicznymi wyjątkami „tubylcy” byli i czuli się Niemcami i przez całe 70-lecie autochtoni z tamtych przedwojennych lat, mieszkający na Warmii i Mazurach, czują się przeważnie Niemcami.

A Pan kim się czuje?

– Oczywiście, że Warmiakiem. Co prawda urodziłem się w Warszawie, ale mieszkałem tam tylko 16 lat, a ponad 70 w Olsztynie. Tu zresztą są piękne kobiety.

A jak ocenia Pan literaturę regio­nalną o tamtych latach?

– Jest dużo książek, ale brak syntezy. Każdy sobie rzepkę skrobie i nie każdy dba o terminologię, periodyzację, do­kładność dat i wydarzeń. Bywają ana­lizy tendencyjne i nieudokumentowa­ne. Dużą wartość natomiast posiadają opublikowane pamiętniki, szczególnie Heleny Piotrowskiej i Joanny Wańkow­skiej-Sobiesiak oraz kroniki profesora Tadeusza Orackiego i Bohdana Łukasze­wicza.

Czy jest zainteresowanie pionier­skimi latami na powojennych Mazu­rach i Warmii, wśród urodzonych po 1945 roku?

– Tak, duże i wciąż bardziej wnikliwe, co wynika z kameralnych rozmów, wy­pożyczeń bibliotecznych i zainteresowa­nia wernisażami.

Katarzyna Leśniowska

* Andrzej Wakar w wydanej w 1997 roku kronice „Olsztyn, dzieje miasta” pi­sze, że w lutym 1945 roku Olsztyn był niemal całkowicie wyludniony. Żołnie­rze radzieccy zajmowali koszary, szkoły i budynki mieszkalne. Ratusz miał w heł­mie wieży wielką dziurę. Niemal wszę­dzie w oknach były wybite szyby, szkło pomieszane z błotem i z pierzem po­krywało podłogi mieszkań i bruk ulicz­ny. I nagle rozszalały się pożary, które w ciągu paru tygodni strawiły ponad trzecią część zabudowy. Uległo znisz­czeniu 1040 budynków, zdewastowano wodociągi, instalacje gazowe i elektrycz­ne, pożar strawił zajezdnię tramwajową. Największe straty poniosło Stare Miasto, a zakłady, które oszczędził pożar, po­zbawiono maszyn i urządzeń.

źródło: Dziennikarz Olsztyński, nr 1/2021

Zakonnica, bimber i 60 dziewic komendanta

Zapisz się do naszego newslettera

Wysyłamy tylko najważniejsze wiadomości

7 KOMENTARZY

7 komentarzy
Najlepsze
Najnowsze Najstarsze
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Janek
25 marca 2021 20:28

No i tak trzeba o tamtych czasach opowiadać młodzieży! Prostym, zwyczajnym językiem, wtedy to jest ciekawe!

Mikolaj
25 marca 2021 18:35

Dzieje naszego miasta są bardzo ciekawe
Czekam na kolejny wywiad z pionierami

Polecane