Olsztyńskiego przedsiębiorcę zaślepił miraż wielkich pieniędzy, jaki roztaczał przed nim rzekomy kanadyjski milioner. Gościł go w pięciogwiazdkowych hotelach Brukseli i Monako, zapraszał na wystawne kolacje i do legendarnego kasyna w Monte Carlo, a przede wszystkim obiecywał wysokie odsetki od włożonego kapitału. Scenariusz oszustwa był opracowany w najdrobniejszych szczegółach niczym w filmie „Angielska robota”.
W tym „filmie” wystąpiło dwóch głównych bohaterów: kanadyjski biznesmen, który przedstawiał się jako Marek Grządek oraz Jarosław A., średni przedsiębiorca z Olsztyna. Obaj w tym samym wieku – około 34 lata. Polonus z Kanady, niewysoki, drobny mężczyzna w eleganckim garniturze, markowych butach, z luksusowym zegarkiem na ręce prezentował się na światowym poziomie. Zrobił na swoim gościu oszałamiające wrażenie, choć Jarosław A. miał już pewne doświadczenie w takich kontaktach, a pobyt w hotelu zachodniej Europy nie był dla niego nowością. Dalsze zdarzenia wskazują jednak, że dał się omamić oszustowi i w swoim środowisku zyskał opinię naiwniaka.
Sygnał bramkarza
Kiedy ojciec przepisał na Jarosława A. swój majątek, ten stał się właścicielem żwirowni w Łukwałdzie koło Olsztyna oraz firmy zajmującej się recyklingiem. Interes rentowny, ale mało ekspansywny, zysk rozłożony w czasie, bez fajerwerków. Trochę za mało jak na energię młodego kapitalisty. Jarosław A. nie był zakonnikiem i bywał w lokalach rozrywkowych, gdzie poznał różnych ludzi „z miasta”, w tym bramkarza nocnego klubu Piotra R. Z kolei tenże osiłek z kryminalną przeszłością utrzymywał znajomości z podobnymi sobie typami, np. znanym złodziejem samochodów Krzysztofem P., który akurat wyszedł z kryminału. We wrześniu 2010 roku bramkarz zagadał przedsiębiorcę, że wspomniany P. zna biznesmena z zagranicy, który poszukuje wspólnika posiadającego pół miliona euro do zrobienia dużego interesu. Tak oto pan Jarek nawiązał kontakt z niejakim Markiem Grządkiem, Polakiem z Kanady.
Pierwsze rozmowy telefoniczne wywarły na nim pozytywne wrażenie. Marek Grządek jawił się jako prawdziwy światowiec, świetnie zorientowany w sprawach finansowych, myślący pozytywnie i pragnący wspomagać rodaków. Nie tylko w Olsztynie, bo takich kontrahentów miał na pęczki, a wśród nich nazwiska może nie z pierwszych, ale z drugich stron gazet. Oni wszyscy chcieli z nim wejść do spółki i wykorzystać niecodzienną okazję, żeby zrobić interes na miarę europejską. Dlatego Marek Grządek zaprosił pana Jarka prosto do Brukseli, stolicy Unii Europejskiej. Jeszcze dziś Jarosław A. wspomina tę wyprawę jako jedno z piękniejszych wydarzeń w swoim życiu.
Pułapka luksusu
Do Brukseli przyleciał samolotem, a na lotnisku odebrał go Marek Grządek i eleganckim samochodem zawiózł do pięciogwiazdkowego Royal Windsor Hotel Grand Place w centrum miasta. Jarosław A. rozpakował się w pokoju i obaj panowie poszli na wytworną kolację, a potem na spacer po pięknej brukselskiej starówce. Rachunki płacił gospodarz. Poważne rozmowy biznesowe rozpoczęli po powrocie do hotelu, gdy poznali się już na tyle, aby we wzajemnym zaufaniu planować intratny biznes. Polegał on na wpłaceniu 10 mln euro do jednego z największych funduszy inwestycyjnych we Francji, co inwestorom miało przynieść 8 procent, przynajmniej na początku. Wśród udziałowców przedsięwzięcia miały się znaleźć różne osoby, w tym Rosjanin o imieniu Igor, a udział Jarosława A. przewidywano na skromne 500 tys. euro, które miał przekazać na konto polskiej firmy, pośredniczącej w inwestowaniu. Gwarancją sukcesu miał być nie kto inny, ale eurodeputowany Rafał Trzaskowski, którego Grządek przedstawił jako przyjaciela Francuza, owego właściciela funduszu inwestycyjnego. Jarosław A. kojarzył sobie tego polityka, bo miał z nim kiedyś wykłady w Warszawie, więc podany rysopis uznał za wiarygodny. Dostał też regon firmy, na której konto powinien wpłacać pieniądze, e-mail polskiego Kanadyjczyka miał zaś w nazwie jego spolszczone nazwisko.
Olsztynianin sprawdził też, że taki fundusz inwestycyjny rzeczywiście istnieje, więc pozostało mu tylko zebranie pieniędzy. Nie udało się zgromadzić 500 tys. euro, czyli ok. 2 mln zł, ale zdołał przygotować 600 tys. zł. Co prawda powodzenie interesu, czyli uzyskanie odsetek, zależało od tego, czy uda się zebrać duży kapitał, ale przecież wspólników miało być więcej. Marek Grządek nie widział żadnego problemu i tryskał optymizmem w czasie drugiego spotkania, do którego doszło ponownie w Brukseli. Kanadyjczyk zgodził się na te marne 600 tys. zł, potem podpisali umowę, którą uczcili wykwintnym poczęstunkiem i pogawędką do późnej nocy. Polonus roztaczał przed gościem wizję biznesu, o jakim mu się nie śniło, ale na razie mieli współpracować przy niewielkich procentach. Po powrocie do domu Jarosław A. wpłacił pieniądze na konto pośrednika w Toruniu i niebawem otrzymał pierwsze odsetki. I to nie 8, ale 10 procent, co tylko wzmocniło wiarygodność jego nowego partnera. Kilka takich wypłat wpłynęło regularnie, wprawiając polskiego inwestora w stan upojnego samozadowolenia.
Bolesne przebudzenie
I wtedy – a był to już styczeń 2011 roku – został zaproszony do Monako, gdzie spotkał się z Grządkiem, a także ze wspomnianym Igorem oraz niejakim Franzem, czyli Stanisławem L. z Rzeszowa, który przybył z uroczą asystentką. Znów był elegancki hotel Metropol, zwiedzanie miasta, w tym wizyta w legendarnym Monte Carlo Casino, wystawna kolacja i najważniejsze – rozmowy biznesowe. Towarzyszący gospodarzowi panowie byli przedstawieni jako jedni z większych inwestorów. Przedstawili oni wiarygodną tezę, że recesja na rynku nieruchomości obniżyła wartość ziemi i obiektów, które można kupić za bezcen. Nowy biznes polegał na tym, że utworzona grupa kapitałowa wykupi całe osiedle mieszkaniowe od zbankrutowanego dewelopera z Irlandii, a po sprzedaży tego majątku ich zysk wyniesie 30 procent! Zauroczony taką perspektywą Jarosław A. nie miał wątpliwości, że lepszy interes już mu się nie trafi. W Olsztynie przekonał dwóch kolegów, żeby przystąpili do spółki, a ci dołożyli 180 i 313 tys. zł. Rzetelność przedsięwzięcia zagwarantował im własną osobą, a nawet majątkiem, bo był pewny tej transakcji jak żadnej przedtem. Ale tylko do czasu…
Gdy wpłacił w sumie 900 tys. zł na konto firmy pośredniczącej z Torunia, telefon pana Marka niespodziewanie ucichł, a na maile również nie było odpowiedzi. Po kilku nieudanych próbach A. nabrał podejrzeń, że mógł paść ofiarą wyrafinowanego oszustwa. W końcu przestał się łudzić i próbował ustalić sprawcę na własną rękę, ale bez skutku. Dopiero pod koniec 2011 roku zgłosił sprawę w wydziale do walki z przestępczością gospodarczą Komendy Wojewódzkiej Policji. Najpierw policjanci ustalili, że taka osoba jak Marek Grządek w ogóle nie istnieje. Skojarzyli kilka faktów i wytypowali podejrzanego, w którym Jarosław A. rozpoznał „przyjaciela” z Brukseli i Monako. Okazał się nim 34-letni wówczas Adam W., oszust z Lidzbarka Warmińskiego, ówcześnie bez adresu, który kiedyś siedział w więzieniu w Olsztynie (stąd znajomości ze światkiem przestępczym). Komenda Stołeczna Policji prowadziła wobec niego śledztwo w sprawie oszustwa – i to na kilka milionów euro! – w handlu kwotami dotyczącymi zużycia dwutlenku węgla, co wiąże się z normami unijnymi. Wysłano za nim dwa europejskie nakazy aresztowania i cztery listy gończe, w końcu został trafiony w Toronto, gdzie mieszkał ze swoją partnerką i dwójką dzieci.
Po sprowadzeniu do Polski został skazany, ale najpierw w Warszawie – na 2,5 roku więzienia za wyłudzenie od płockiego przedsiębiorcy 1,4 mln zł zaliczki za blachę cynkowaną, której nie dostarczył. Jest też oskarżony o handel kokainą, a toczy się jeszcze przeciwko niemu śledztwo w sprawie handlu normami CO2. Przesłuchiwany w olsztyńskiej prokuraturze przyznał się do oszustwa Jarosława A., ale już na rozprawie w Sądzie Okręgowym – do którego dowożony jest z warszawskiego więzienia – wszystkiemu zaprzecza. Na ławie oskarżonych zasiada obok swego „słupa”, czyli pośrednika z Torunia. Obserwatorem procesu jest Warmińsko-Mazurskie Stowarzyszenie na Rzecz Bezpieczeństwa, do którego poszkodowany zwrócił się o pomoc. Jarosław A. liczy jeszcze, że oszust zechce mu zwrócić wyłudzone pieniądze, w co raczej trudno uwierzyć. Kolejna odsłona procesu już w styczniu, a prokurator Mirosław Zelent rozważa, czy nie wezwać na świadka oskarżenia byłego eurodeputowanego, obecnie wiceministra spraw zagranicznych Rafała Trzaskowskiego, którego oszust z Toronto wplątał w swoje niecne sprawki.
Marek Książek