– Olsztyn zapamiętałam w końcu z dzieciństwa jako miasto, w którym wiatr jest zawsze zimny i rześki – z Martą Syrwid rozmawiamy o galeriach handlowych, książkach i stolicy Warmii.
Dlaczego wyjechałaś z Olsztyna?
Wyjechałam na studia do Krakowa. Po studiach z kolei do Warszawy, trochę kierując się owczym pędem, bo wszyscy po kierunkach humanistycznych jadą do Warszawy z nadzieją, że tam się uda znaleźć jakąkolwiek pracę związaną z wykształceniem. Z jednej strony rzeczywiście pracowałam tam jako krytyk filmowy, ale z drugiej po prostu nie cierpiałam tego miasta, więc i z niego wyjechałam – najpierw do Torunia, a potem z powrotem do Krakowa, gdzie teraz mieszkam. Z Olsztyna wyjechałam, bo miałam możliwość wyboru dowolnego kierunku na dowolnej polskiej uczelni dzięki indeksowi z Olimpiady Literatury i Języka Polskiego. Szukałam więc najlepszej humanistyki w kraju i tak ostatecznie trafiłam na filmoznawstwo w Krakowie.
Co dał ci Olsztyn, a co Kraków i Warszawa?
To, że zajmuję się literaturą i dziennikarstwem, zaczęło się już w Olsztynie na zajęciach w MOK-u. Dużo zawdzięczam Iwonie Łazickiej-Pawlak, cotygodniowym spotkaniom i lekturom podsuwanym na Klubie Literackim Młodych. Jeżeli gdziekolwiek „ukształtował się” mój sposób patrzenia, słuchania i pisania, to właśnie tam. Poza tym w Bibliotece Pedagogicznej była w tamtych czasach – nie wiem, jak jest teraz – regularna wyprzedaż klasyki literatury światowej. Kupiłam tam w liceum całego Stendhala, Cortazara, nawet Ionesco i Hemingwaya, po złotówce za sztukę. Zdaje się, że były wyprzedawane te książki, których nikt od kilkudziesięciu lat nie wypożyczał. Reasumując – literacko kształtowało mnie to, co w Olsztynie mało kto czytał. Wtedy też przyzwyczaiłam się, że wszystkie książki, których potrzebuję, mam na własność i robię w nich notatki, czasem zapisuję całe marginesy. A poza tym życie literackie Olsztyna miało na mnie wtedy wpływ. Bardzo podobały mi się „Bios” Piotra Siweckiego i „Prababka” Mariusza Sieniewicza. Również to, że istniał, choć krótko, klub Zeppelin na Zatorzu i że był Festiwal Literacki Dzyndzołki, na którym zadebiutowałam. W Krakowie za to odkryłam film, zwłaszcza przedwojenne kino polskie, no i lata sześćdziesiąte w polskiej kinematografii – mój ulubiony wątek. W Warszawie nauczyłam się doceniać przyjemność płynącą ze słuchania muzyki poważnej, na której kompletnie się wcześniej nie znałam. Po dwóch latach „osłuchiwania się”, chodzenia na koncerty, których w Warszawie jest sporo, często ze wstępem wolnym, naprawdę się trochę od tej przyjemności uzależniłam, no i przy okazji przestałam być takim koszmarnym ignorantem. Teraz już przynajmniej wiem, czego nie wiem.
Często odwiedzasz rodzinne strony?
Z tymi „rodzinnym stronami” to jest tak, że one są w Piotrkowie Trybunalskim, bo tam się urodziłam i to jest też ważne miejsce dla wielu moich bliskich krewnych. Ale jeżeli Olsztyn potraktować jako rodzinne strony, bo w końcu tam się wychowałam i mieszkałam przez kilkanaście lat, to wracam rzadko i raczej są to powroty ściśle związane z literaturą, spotkaniami autorskimi, nie ze świętami czy rodziną. Tzw. „rodzinne” święta zwykle spędzam zresztą sama, pracując i skupiając się na tekstach. A propos „powrotów” – tkwi we mnie też przeświadczenie, że jak tylko przyjadę do Olsztyna, to na pewno zmarznę, ale przynajmniej odetchnę zdrowym powietrzem. Olsztyn zapamiętałam w końcu z dzieciństwa jako miasto, w którym wiatr jest zawsze zimny i rześki. Kontrast z cieplarnianym Krakowem, osłoniętym smogiem, jest uderzający, oczywiście na korzyść Olsztyna.
Bywasz rzadko w domu, więc możesz obserwować zmiany w Olsztynie z dystansu. Miasto się zmienia?
Zmienia się, ale to, co się zmienia, mi się nie podoba. Nie ma kina Kopernik, nie ma kina Awangarda, nie ma kina Polonia. Jest Alfa, czy – przepraszam – już coś innego na A, jeszcze większe. I od niedawna ta monstrualna Galeria Warmińska. To są zmiany na gorsze, bo produkuje się setki miejsc pracy za najniższą stawkę dla ludzi, którzy nie mają wykształcenia, albo, co gorsze, dla tych, którzy ze swoim wykształceniem nie mogą znaleźć w Olsztynie pracy na poziomie. W rezultacie absolwenci szkół wyższych nie mają tam gdzie pracować i większość z nich wyjeżdża, chyba że decyduje się zostać i sprzedawać ser albo odkurzacze. Nie ma, zdaje się, poważniejszych inwestycji ani w kulturę, ani w nowe technologie, czyli w takie sektory, w których młodzi, dobrze wykształceni ludzie – nie tylko z Olsztyna – mogliby znaleźć pracę. Natomiast inicjatywy niezależne, choć fajne, nie wychodzą poza to miasto. Idealnym przykładem jest na przykład Rzeźnia Literacka. Dysonans między małymi akcjami literackimi a molochami handlowymi jest zbyt duży i hamuje rozwój miasta, takie jest moje zdanie.
Śledzisz najnowsze wieści z Warmii?
Nie wiem o tym, kto kogo zabił pod Reszlem, ale wiem, co się dzieje w olsztyńskiej kulturze. Zwykle „dzieje się” dzięki moim znajomym, którzy organizują koncerty i spotkania literackie i od nich właśnie wiem, co słychać w Olsztynie. Polityką interesuję się zresztą pobieżnie i raczej na poziomie ogólnopolskim. Dzięki temu na pewno omija mnie wiele rewelacyjnych afer, ale naprawdę wolę ostatnio czytać literaturę piękną albo reportaże, na przykład egotyczne Evelyna Waugha, niż „aktualności” na Onecie. Przede wszystkim dużo więcej się można dowiedzieć.
Wydajesz swoją nową książkę, która jest antologią twoich felietonów z Lampy. Opowiesz nam o „Koktajlach”?
„Koktajl z maku” – bo taka jest pełna nazwa rubryki – to kolumna w magazynie „Lampa”. Powstała przypadkowo. W 2009 roku napisałam recenzję dwóch kiepskich tomów poezji pewnego pana, który bardzo uwierzył w swoją wielkość. W „Lampie” to się spodobało i redaktor naczelny zaproponował mi, żebym co miesiąc pisała o tekstach autorów niezdolnych. Do „Lampy” przychodzi zresztą mnóstwo książek, część z nich jest naprawdę słaba i nikt ich nie chce recenzować. To z nich w dużej mierze wybieram sobie pozycje do „Koktajlu…”. Książka, którą teraz wydaje Lampa i Iskra Boża, jest wyborem najbardziej wstrząsających przykładów polskiej grafomanii ostatnich lat. Słabe książki można dzielić na różne kategorie, np. religijne wiersze emerytów to jedna półka, a teksty nastolatek o jednorożcach albo wampirach to druga. Przepis na koktajl jest prosty: dane biograficzne i opinia literata o samym sobie, pochlebstwa jego promotorów, tytuły publikacji rzeczonego oraz cytaty z nich opatrzone osobistym komentarzem. Zdarza mi się uzupełniać koktajl opisem okładki (jeżeli jest wybitnie koszmarna) albo rankingiem „najlepszych” cytatów. Przy rankingach takich unikam objaśnień, jestem bowiem zdania, że komentarz przyćmiłby skąpą urodę wersów. Od początku moim celem było stworzyć rubrykę śmieszną i pożyteczną. A ponieważ ma już ona grono stałych czytelników, myślę, że trochę się udało.
Był jakiś olsztyński bohater „Koktajlu”?
Był jeden autor mieszkający w Olsztynie, ale pochodzący z zupełnie innej części Polski. O Olsztynie pisał zresztą w swojej twórczości, że jest to miasto – do tej pory pamiętam! – w którym unoszą się „opary prowincjonalności”. Nie miałam najmniejszych skrupułów pisząc o nim koktajl, to chyba jasne.
KM