8 C
Olsztyn
czwartek, 19 grudnia, 2024
reklama

"Był taki moment, gdy Stomil grał jeszcze w Ekstraklasie, i wtedy zaproponowano mi tu pracę."

Olsztyn"Był taki moment, gdy Stomil grał jeszcze w Ekstraklasie, i wtedy zaproponowano...

Dziś porozmawialiśmy z Mirosławem Jabłońskim, pierwszym trenerem Stomilu Olsztyn. Z wywiadu dowiecie się między innymi, jak trafił do Stomilu Olsztyn, jakimi zasadami kieruje się w swojej pracy, jak wspomina czas współpracy z reprezentacjami Polski, czy tego jakim był zawodnikiem. Zapraszamy do lektury.

– Panie Trenerze, zacznijmy może od tego, jak znalazł się Pan w Stomilu Olsztyn? Przed podjęciem pracy w naszym klubie miał Pan trzy lata przerwy i krótki epizod w Termalice Bruk-Bet Nieciecza.

Mirosław Jabłoński – Droga była bardzo daleka. Kiedy dostałem propozycję zostania dyrektorem sportowym i trenerem pierwszego zespołu Stomilu, byłem akurat w Australii. Było to lekkie zaskoczenie, ale widocznie nowy prezes dobrze zapamiętał mnie z przeszłości i pewnie dlatego padła ta propozycja.

– Jak spędził Pan trzy ostatnie lata, kiedy to w zasadzie nie prowadził Pan żadnego zespołu? Pytam, bo, mimo przerwy, bardzo dobrze orientuje się Trener w rynku zawodników.

M. J. – Żadnego zespołu nie prowadziłem, ale współpracowałem z niektórymi klubami. Przez trzy miesiące byłem głównym skautem Widzewa Łódź, ale współpraca upadła z powodów finansowych. Sporo w tym czasie jeździłem po Europie i rozglądałem się za piłkarzami. Głównie interesowały nas Bałkany i zawodnicy o walecznym charakterze. Poznałem tamten rynek bardzo dobrze. Oglądałem wiele meczów w: Bośni, Czarnogórze, Chorwacji, Słowenii, czy Serbii, gdzie zawodnicy są najdrożsi i kosztują czasem zbyt wiele, jak na budżety klubów nawet z Ekstraklasy. Inne kierunki mojej pracy to: Ukraina, Białoruś, Litwa, Słowacja i Czechy. Stamtąd pochodzą zawodnicy, którzy przychodząc do naszej ligi mają największe szanse na zaaklimatyzowanie się. To wyjaśnia ostatnie transfery naszego zespołu. Piłkarze, którzy trafili do nas, byli „nie do ugryzienia” nawet dla klubów polskiej Ekstraklasy. Ciężko sobie wyobrazić, że ściągamy Kovala z Sevastopola, który jest „satelitą” Szachtara Donieck, bo ma bardzo wysoką wartość. Tym bardziej, że on, jak i pozostali dwaj piłkarze, którzy do nas przyszli, to młodzieżowi reprezentanci Ukrainy. Berezovskiego chciałem ściągnąć do Polski jeszcze, gdy pracowałem w Górniku Łęczna. Było to niemożliwe, gdyż wtedy trzeba było zapłacić za niego kilkadziesiąt tysięcy dolarów odstępnego. Jak na Dynamo Brześć nie była to wielka suma, jednak nie było nas stać na to, by wyłożyć takie pieniądze. Ci zawodnicy grają u nas głównie ze względu na to, jaka sytuacja polityczna nastała w ich kraju. Piłkarze zaakceptowali moje propozycje. Wiedzą też, że mogą mi zaufać, że od strony sportowej na pewno nie stracą, a sprawy finansowe odeszły na drugi plan. Chodziło im tylko o to, by móc się spokojnie rozwijać. A ściągnąłem właśnie tych zawodników, bo wiedziałem, obserwując Stomil, na jakich pozycjach zespół ma braki. Transfery polskich zawodników również nie były najgorsze. Potrzeba było tylko czasu, by tych piłkarzy wkomponować w drużynę. Zespół się skonsolidował, ale czasu potrzeba nadal. Widać jeszcze, że brakuje nam automatyzmu.

– Nie bał się Pan podjąć pracy w Stomilu? Przez dwa sezony zespół plasował się w dole tabeli i zmaga się wciąż z problemem braku stadionu, czy bazy treningowej, a przecież prowadził Pan zespoły, gdzie raczej takie rzeczy były poukładane. 

M. J. – Zacznijmy od bazy. To faktycznie moja zmora. O to najwięcej muszę walczyć. Na główne boisko można wejść raz w tygodniu. To dla mnie szok, że zespół nie może trenować na boisku, na którym gra. Boiska treningowe nie zawsze są przygotowane. A to brakuje wody, a to jakieś inne zespoły trenują i nie mogę trenować wtedy, kiedy chcemy, tylko dostosować się do czasu, kiedy dane boisko jest wolne. Złapaliśmy trochę oddechu dzięki staraniom Wiceprezesa Zarządu, który uzgodnił warunki korzystania ze stadionu Warmii. Warsztat pracy jest najważniejszy i mając rozwiązaną tę kwestię, można zrobić o wiele więcej. Za chwilę będzie zima i też musimy rozwiązać problem przygotowań. Być może moje CV wygląda ładnie. Legia, Wisła Płock, Amica, Zagłębie, Bogdanka, ale wtedy nie było łatwo. Po Lidze Mistrzów z Legii odeszła prawie cała „pierwsza jedenastka”. Zostali zawodnicy, którzy do tej pory pełnili rolę rezerwowych. Dokoptowałem wtedy kilku piłkarzy z „mojej” byłej reprezentacji Polski U-18 i wywalczyliśmy z tą Legią: Wicemistrzostwo Polski, Puchar Polski i Superpuchar, a tytuł „Mistrza” był blisko, gdyby nie bardzo pechowy mecz z Widzewem. Zagłębie przejąłem, kiedy było w strefie spadkowej. Po pół roku pracy zajęliśmy 8. pozycję, a w dwóch kolejnych sezonach kończyliśmy na 5. miejscu w Ekstraklasie. Zespół zaistniał wówczas w Pucharze Intertoto. To był najniższy, co prawda, poziom w Europie, ale i finanse nie były takie jak teraz. Pamiętam, że czasem brakowało nawet ciepłej wody. Amica była poukładanym zespołem. Tam udało się „zrobić wynik”. Zajęliśmy 3. miejsce, pierwsze najwyższe w historii klubu. Wronki grały w europejskich pucharach. Bardzo dobre mecze z Servette Geneva i Malagą, gdzie odpadliśmy po dobrej grze. Wisłę Płock też zastałem w strefie spadkowej. Najpierw utrzymanie w lidze, a potem finał Pucharu Polski i europejska piłka. Do wszystkiego trzeba było dojść ciężką pracą. Jeśli chodzi o Stomil, to niby dlaczego miałbym mieć obawy? Był taki moment, gdy Stomil grał jeszcze w Ekstraklasie, i wtedy zaproponowano mi tu pracę. Miałem wówczas wybór: zostać pierwszym trenerem Stomilu, czy drugim trenerem Legii Warszawa, gdzie razem z Pawłem Janasem pracowałbym pod kątem wprowadzenia zespołu do Ligi Mistrzów. Wybór padł na Legię i udało się nam, przy wspólnej pracy, awansować po raz pierwszy do Ligi Mistrzów. Dla młodego trenera było to wówczas ogromne doświadczenie. Olsztyn jest miastem „głodnym piłki”. Futbol budzi tu duże zainteresowanie i jest magnesem wśród kibiców. Piłka nożna bez kibiców wygląda blado. Wszędzie tam, gdzie pracowałem, kibice mocno byli związani z zespołem, a to daje dużą motywację do pracy.

– Jak wspomina Pan okres pracy z młodzieżowymi reprezentacjami Polski i z reprezentacją Pawła Janasa? 

M. J. – Obok Klejndinsta i Marandy byłem w sztabie szkoleniowym Mistrzostw Świata 2006. Moim zadaniem było obserwowanie zespołu Kostaryki. Klejndinst odpowiadał za Ekwador, a Maranda za Niemcy. Przez rok obserwowałem wszystkie mecze Kostaryki i jeździłem za nimi po całym świecie. Później robiliśmy wspólnie analizę tych spotkań. Na MŚ 2006 przygotowywałem dwie odprawy dla zawodników, które wiązały się z Kostaryką. Pierwsza dotyczyła poszczególnych zawodników, a druga – taktyki zespołu. Myślę, że dobrze wywiązałem się ze swojej pracy, bo odnieśliśmy w grupie jedyne zwycięstwo właśnie z Kostaryką. Jeśli chodzi o reprezentacje młodzieżowe, to prowadziłem kadry U-17 i U-19. W międzyczasie awansowałem z Polonią Warszawa do Ekstraklasy. To było w sezonie 1992/1993. Udało mi się po 41 latach awansować z tym zespołem do Ekstraklasy, ale zrezygnowałem z tej pracy. Poświęciłem się kadrze, bo miałem tam fajnych chłopaków, których szukałem w całej Polsce. Byli to zdolni zawodnicy, teraz „na szybko” wszystkich nie wymienię, ale grali tam: Szamotulski, Igor Kozioł, Żewłakow, Mięciel, Karwan i inni, którzy zaistnieli w pierwszej reprezentacji Polski. W kwalifikacjach mieliśmy ciężko. Od razu trafiliśmy na Portugalczyków. U siebie przegraliśmy 0:1, a tam 1:2, strzelając bramkę wyrównującą. Portugalia zdobyła wtedy tytuł, więc mogę powiedzieć, że, po wyrównanej walce, odpadliśmy w meczu z Mistrzem Europy.

– Czy potrafi Pan powiedzieć z kogo jest Pan zadowolony najbardziej, jeśli chodzi o swoich wychowanków? I jak współpracowało się Panu na przykład z Ireneuszem Jeleniem w Wiśle Płock? 

M. J. – Jeśli chodzi o Ireneusza, to do Wisły Płock ściągnął go jeszcze Mieczysław Broniszewski. Zespół był wtedy w strefie spadkowej, ja zastąpiłem Broniszewskiego i zacząłem wprowadzać Jelenia do drużyny. To na pewno był „samorodny talent”, ale dużo pracowaliśmy indywidualnie. Najważniejsze do rozwoju było jednak odpowiednie towarzystwo. Bardzo dobrze współpracowało mi się zawsze z Darkiem Gęsiorem. Był to gracz, na którego zawsze „miałem oko”, bo to on przyczynił się do mojej porażki z Widzewem Łódź, gdy pracowałem w Legii. Od tamtej chwili powiedziałem sobie: „Chcę mieć tego zawodnika u siebie, by nie musieć więcej grać przeciw niemu.” Sprowadziłem go najpierw do Amici Wronki, a potem do Płocka. Był to gracz, który, moim zdaniem, powinien grać w ligach europejskich. W Wiśle Płock potrafił, przede wszystkim, „obsłużyć” Jelenia doskonałym podaniem w „tempo” na wolne pole, a wtedy Irek zdobywał bramki. Również sposób zdobywania goli spowodował, że Irkiem zainteresowały się kluby Europy Zachodniej. Moim wychowankiem „od A do Z” był Jacek Kazimierski. Był to mój pierwszy okres pracy w Agrykoli Warszawa. Nie miałem bramkarza, więc zrobiłem testy zawodnikom i padło na Jacka. Był najbardziej sprawny, miał dobry chwyt, bo wcześniej grał w piłkę ręczną. Szybko się uczył. Kiedy postanowiłem, by został bramkarzem, następnego dnia przyjechali jego rodzice i mama była przeciwna, gdyż bała się o to, że może odnieść kontuzję, gdy dostanie piłką w głowę. Ojciec, wojskowy, był bardziej zdecydowany i zapytał tylko, czy jestem pewien swojej decyzji, bo przecież Jacek był skrzydłowym. Stwierdziłem, że tak, bo chłopak miał talent i od tego momentu po dwóch latach grał w reprezentacji Polski juniorów. Później trafił do Legii, gdzie w wieku 19 lat wszedł do bramki. 

– Teraz skupmy się na meczu z Termalicą. Czy dla Pana będzie to mecz z podtekstem? 

M. J. – Nie traktuję tak tego meczu. Prowadziłem Termalicę, gdyż uległem szybko prośbom, bo zespół miał problemy ze zgraniem i może to był mój błąd. Może widziano we mnie osobę „strażaka”, „czarodzieja”, który odmieni nagle drużynę. Faktem jest, że przegraliśmy trzy mecze, ale z zespołami, które były wtedy „na fali”. Z Łęczną przegraliśmy u siebie grając w „10” i mając sytuację, by tego meczu nie przegrać, a jak wiemy Łęczna awansowała potem do Ekstraklasy. Znalazłem się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Myślę, że praca, którą wykonałem, pozwoliła na to, że zespół wygrał kolejne dwa mecze, niestety beze mnie, ale wygrał. To chyba znaczy, że nie zmarnowałem tego czasu.

– Piotr Mandrysz to trener, z którym już Pan rywalizował. Jak ocenia Pan warsztat pracy przeciwnika? 

M. J. – Jest to trener z bogatym doświadczeniem. Miałem przyjemność z nim rywalizować, ale tych meczów było tak wiele, że ich po prostu nie pamiętam. Nie znam jego warsztatu, ale wiem, że jest to trener solidny, który analizuje to, co robi i dobrze „układa zespoły”, które prowadzi. To nie sztuka poprowadzić trening. Sztuką jest dobrać zespół i stworzyć w nim atmosferę. Dobrać zawodników charakterem i umiejętnościami tak, by tworzyli drużynę. Każde zajęcia muszą być przemyślane i rozpisane na role. Myślę, że mamy podobny styl pracy.

– Dobór zawodników to rzeczywiście ważna rzecz. Od dłuższego czasu chciałem z Panem porozmawiać, ale zawsze mówił Trener, że „porozmawiamy, gdy forma zespołu się ustabilizuje.” Czy to znaczy, że forma jest stabilna? 

M. J. – Na pewno nie chciałem rozmawiać po jednym wygranym, czy zremisowanym meczu. Start jest ważny i dodał nam pewności siebie. Jestem człowiekiem, który woli więcej robić niż mówić. „Najpierw coś zróbmy, a dopiero potem o tym mówmy.” – taka jest moja zasada i to samo wpajam piłkarzom. Czasem jest tak, że zawodnik jeszcze nie zagrał w zespole, a już udzielił kilku wywiadów. Nie widzę miejsca w drużynie dla takich graczy, bo tu liczy się to, co jest na boisku. Czy forma się ustabilizowała? Rozegraliśmy prawie połowę meczów w rundzie, utrzymujemy się w „czubie tabeli”, a założyliśmy sobie, że po rundzie chcemy być w górnej połowie tabeli, by bronić się przed spadkiem. Udaje się to realizować. Ciężko, bo ciężko, ale nasze przygotowania nie były zbyt długie i zespół stabilizuje się w walce ligowej. Gdyby po rundzie udało się utrzymać miejsce w pierwszej ósemce, to byłoby zrealizowanie założeń przedsezonowych, ale do tego daleka droga.

– Jak ocenia Pan poziom I Ligi? 

M. J. – Poziom nie jest najwyższy. Jest dużo szarpanej gry i niedokładności, a mało gry w piłkę. Bardzo ważna jest tu taktyka. Jeśli nie przygotuje się zespołu „pod rywala”, to wtedy są problemy. Grę zaczyna się od defensywy. Tu musi być odpowiedzialność i dyscyplina taktyczna. Ważne jest też przygotowanie fizyczne. W realizacji taktyki przeszkadzają braki techniczne zawodników. Jest tu za dużo nerwowości i strat, a za mało gry piłką. Jeżeli chce się awansować do Ekstraklasy, to trzeba nad tym cały czas pracować, by być groźnym dla przeciwnika.

– Mam takie wrażenie, że cały czas żyje Pan piłką nożną. Czy ma Pan w ogóle czas wolny? 

M. J. – Niewiele. W Olsztynie cały czas odwiedzam stadiony. Okolice są tu bardzo ładne, ale nie miałem jeszcze czasu, by wyjechać nad jezioro. Często przyjeżdżałem tu w młodości i to były piękne chwile. 

 – Właśnie, poruszyliśmy temat młodości. Jakim był Pan zawodnikiem? Informacje o Pańskiej grze są nikłe. 

M. J. – Kiepskim. Dlatego nie ma informacji (śmiech). Grałem w ZWAR-zu Międzylesie. Była tam duża fabryka, gdzie pracowało kilka tysięcy osób. Graliśmy w Lidze Okręgowej, a na meczach pojawiało się ok. 2000 osób. Występowało tam wielu zawodników z Polonii Warszawa, czy Legii, z której ja tam przeszedłem. Mieszkałem wtedy w Aninie, czyli prawie przy Międzylesiu. Potem AZS AWF Biała Podlaska, to była wtedy III Liga. Nie uważałem nigdy, że jestem na tyle dobrym piłkarzem, by zrobić karierę. Poszedłem na studia na AWF. Wtedy był też jeszcze temat wojska, do którego niechętnie chciałem trafić. Cały czas myślałem o studiach na AWF. Postanowiłem więc, że nie będę rozpoczynał profesjonalnej kariery zawodniczej.

 na zdj. głównym: Mirosław Jabłoński, trener Stomilu Olsztyn/ fot. Monika Oklińska/ stomilolsztyn.com

reklama
zamów reklamę

Zapisz się do naszego newslettera

Wysyłamy tylko najważniejsze wiadomości

0 komentarzy
Najlepsze
Najnowsze Najstarsze
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Polecane