Ideę przedstawień dla najmłodszych popieram całym sercem, tylko moim zdaniem dobrze by wyjść naprzeciw ich różnemu postrzeganiu czasu (siedmiolatka i dziecka rocznego).
W miastach o zaludnieniu poniżej stu osiemdziesięciu tysięcy dusz spektakle dla najnajów (czyli tych naprawdę małych szkrabów, które teoretycznie nie wyrobiły w sobie zdania na temat sztuki i nie mają wypaczanego gustu artystycznego, bo nie zdążyły w wieku prenatalnym) nie są częstym wydarzeniem, choć obserwować można pewne przemiany w tym kierunku – takich imprez jest coraz więcej.
Przedstawienia dla najmłodszych są raczej krótkie, do pół godziny. Właśnie tyle zazwyczaj dziecię roczne, dwudziestoczteromiesięczne, czterdziestoośmiomiesięczne jest w stanie usiedzieć, jeśli rodzic trzyma je na kolanach. Starsze dzieci już zdecydowanie potrafią się skupić na dłużej (chyba że przeżywają spóźniony bunt dwulatka albo są chowane na postmodernistycznych kreskówkach w ilości siedmiu godzin na dobę, więc mogą mieć trudności z koncentracją).
Dlatego właśnie spektakle dla najmłodszych dzieci powinny być podzielone na dwa przedziały wiekowe: dla tych od roku do lat trzech (gdzie jeszcze teatr może przez nie zostać połknięty lub wchłonięty) i dla tych od czterech do sześciu. I dla tych maluśkich pół godziny jest optymalne, a dla starszych pięćdziesiąt minut jest dawką jak najbardziej wystarczającą.
Taka właśnie refleksja mnie naszła po spektaklu pt. ,,Lenka” Białostockiego Teatru Lalek, kiedy obserwowałam reakcje mojego spadkobiercy i dzieci siedzących obok. Targetem ,,Lenki” są dzieci od roku do lat siedmiu. I takie właśnie zostały przyprowadzone na spektakl, ale właśnie przy tak szerokiej skali wieku odbiorców (bo różnica siedmiu lat w początkowych stadium rozwoju człowieka to jednak dużo, w wieku dziewięćdziesięciu, dziewięćdziesięciu siedmiu ta różnica zaczyna zanikać) trudno o zadowolenie wszystkich. Najmłodszym dzieciom spektakl się dłużył (ale to były jednostkowe przypadki), a inne – starsze – nie chciały wychodzić z teatru.
Ideę przedstawień dla najmłodszych popieram całym sercem, tylko moim zdaniem dobrze by wyjść naprzeciw ich różnemu postrzeganiu czasu (siedmiolatka i dziecka rocznego). Mimo to sztuka Białostockiego Teatru Lalek swoją formą była w stanie zainteresować najmłodszego widza w kaftaniku, jak i przedszkolaka, i każdy z tych odbiorców był w stanie wyciągnąć z przedstawienia coś ciekawego (choć widz w kaftaniku postanowił wyjść przed końcem sztuki).
Przyciągające uwagę tło wydarzeń było również dużym atutem przedstawienia, gdyż w mniej dynamicznych momentach przedstawnienia, kiedy ruch sceniczny był mocno zredukowany, młody odbiorca mógł doceniać pracę scenografa (,,Mamo, miś tam siedzi. Chcę misia!!! Daaaj!”), który inspirował się elementami dziecięcego świata. Wielkie pudło stojące na scenie zmieniało się w podwórko, dom, boisko. Umowność scenografii stymulowała wyobraźnię, która była ukierunkowywana przez rekwizyty w postaci kredek, piłeczek, klocków, tak znane dzieciom.
Istotną częścią spektaklu była w dużej mierze muzyka. Bardzo dobrze podkreślała nastroje bohaterów w sztuce pozbawionej słowa. Brak dialogów w sztuce dla dzieci nie jest złym pomysłem – teoretycznie dzięki temu nawet najmłodsze dzieci mogły śledzić wydarzenia na scenie. Praktycznie – 80% widzów pełnoletnich mówiło do ucha dziecku, które przyprowadzili, co dzieje się na scenie, żeby przykuć jego uwagę. Okazuje się więc, że nawet najmłodsze dzieci są niejako niewolnikami słowa, i słowo do interpretacji sztuki jest im (jednak!) potrzebne. Albo chociaż do skupienia uwagi. Więc może warto jednak, chociaż szczątkowo, słowo w teatrze dziecięcym stosować. Choćby to miały być same onomatopeje, przymiotniki i zaimki.
*Marta Chyła – mama prawie dwuletniego Adasia, krytyka sztuki współczesnej. Absolwentka polonistyki ze specjalizacją teatralną, studentka PWSFTviT.